Reklamy

Mijają kolejne miesiące covidowej męki i wszystkie branże, także ta muzyczna, próbują sobie jakoś poradzić. Jedni aplikują reżim sanitarny i z różnym szczęściem go egzekwują, inni udają, że nic się nie dzieje, a karawana jedzie dalej. Niedawno pisałem o swoich doświadczeniach z pandemicznymi festiwalami i klubami, ale lato dobiega końca, a perspektywy otwarcia wielu miejscówek są marne – plenerowa wymówka jest skuteczna, ale zamknięte przestrzenie do tego wytrychu dostępu już nie mają.

Mimo tego, że wielu przesadnych optymistów planuje trasy jesienno-zimowe, najbardziej prawdopodobny jest powrót do marcowo-kwietniowej stypy. Nawet jeśli nie czeka nas drugi lockdown w pełnym wymiarze, kluby muzyczne będą miały ograniczone pole manewru. Że znajdą się tacy, którzy będą lawirować pomiędzy obostrzeniami, nie wątpię, ale nasza uwaga znowu wróci do internetu: streamy, debaty i spotkania rozgrzeją na powrót Zooma, Twitcha i media społecznościowe. Nie jestem osamotniony w opinii, że to mało ciesząca perspektywa.

Niestety, mimo różnych prób i doświadczeń ostatnich miesięcy, koncerty i sety online nie są atrakcyjną alternatywą. Nie zrozumcie mnie źle – szanuję pracę i tych, którzy je organizują, i tych, którzy tam grają (a nawet sam brałem udział w kilku takich akcjach), ale mam potężny problem, żeby angażować się w oglądanie tych wszystkich wydarzeń online. Nie chodzi mi o pełny wymiar doświadczenia i uczucia porównywalne do normalnego koncertu – to jest oczywiście niemożliwe – ale ciężko jest mi wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu. Niezależnie od poziomu produkcji i wykonania, jest coś wybitnie nieatrakcyjnego w takim internetowym zastępstwie. Przed pandemią koncerty online oglądałem sporadycznie, traktując je jako ciekawostkę lub źródło dość ograniczonej wiedzy na temat tego, jak dany artysta czy artystka sprawdzają się na żywo. W jej trakcie przekonałem się boleśnie, że trudno wyjść poza taki zasięg rażenia. Pomijam cały aspekt ekonomiczny, który jest po prostu depresyjny, ale nawet produkcje z potężnym budżetem nie potrafią wyciągnąć mnie z tego marazmu.

A było ich sporo, niektóre nawet biletowane. Behemoth postawił na schowaną za paywallem superprodukcję, na support wziął Imperial Triumphant, jeden z najciekawszych współczesnych zespołów grających metal. Tak się składa, że widziałem obie kapele na żywo w 2019, a występ nowojorczyków zaliczam do topu koncertów życia. Relacja z wydarzenia online, dostępna za darmo przez chwilę na YouTube, nie ruszyła mnie ani o milimetr. Wątpię, że zapowiadane hucznie doświadczenie, jakiego jeszcze nigdy nie było, czyli płatny występ Behemotha, choć w ułamku oddało moc i efekciarstwo regularnych koncertów polskich weteranów. Z podobnym rozmachem dla swoich fanów wystąpili Code Orange i mimo wielu wygibasów ze scenografią i komputerowymi efektami, pozostałem względnie obojętny. Próbowałem z polskim jazzem i elektroniką, wyluzowanym i pozytywnym rapem Aminé, który zebrał cały zespół muzyków, próbowałem z perłami rodzimego niezalu. Nic nie działało. Siedziałem w kropce, jakbym zjadł jakieś dragi i beznadziejnie czekał, aż się wreszcie załadują. Być może problem leży we mnie, ale wiem, że tę smutną obojętność podziela także wielu innych. Nie ze złej woli! Naprawdę chciałem dać się porwać, ale się nie udało – tego typu doświadczenie najlepiej nadaje się na tło do innych czynności, względnie chwilowy rzut okiem co jakiś czas.

Litościwie pomijam akcje w rodzaju koncertów w VR, czy Travisa Scotta w Fortnightjeszcze wiele wody wyschnie w Wiśle, zanim dotrzemy do momentu, w którym tego typu wirtualne przedsięwzięcia zaczną wykorzystywać swój, było nie było, potężny potencjał.

Tytaniczna praca i zaangażowanie, które stoją za pandemiczną rozrywką, zasługują na szacunek, a często i podziw. I o ile doświadczenie z koncertami online okazało się niezbyt porywające, tak małe występy w niecodziennych miejscach, dla bardzo ograniczonej widowni, zupełnie odwrotnie. Patrząc na kapitalne zdjęcia z występu Wczasów na osiedlowym boisku piłkarskim w ramach Nowe idzie od morza (serdecznie pozdrawiam!), wiem, że to może być o wiele lepsze zastępstwo. Na ile możliwe jesienią i zimą, kiedy aura nie sprzyja siedzeniu na zewnątrz, czas pokaże. Kreatywność i determinacja polskich działaczy i działaczek muzycznych daje mi nadzieję, że w nadchodzących długich miesiącach z Covidem trafi się promyk słońca w postaci koncertu lub dwóch. Łącza oczywiście dalej będą rozgrzane – widzieliśmy na razie tylko wyimek z efektów nieadekwatnie żałosnego programu Kultura w Sieci, a przecież poza nim także będzie sporo rzeczy do oglądania i słuchania. Mimo wszystko przyglądam się tym próbom z zaciekawieniem: czasy powszechnej i łatwej mobilności rozpieściły nas pod względem koncertowym, a pandemia to tylko preludium do burzliwego i uciążliwego życia w trakcie katastrofy klimatycznej. Wtedy będziemy potrzebować muzyki, jak nigdy wcześniej i warto obserwować, jak kształtują się alternatywy wobec tradycyjnego koncertowania. Zresztą kto wie, może pandemiczny sezon jesienno-zimowy wykrzesa we mnie więcej entuzjazmu wobec wirtualnej rozrywki muzycznej – wszyscy w nią zaangażowani z pewnością są tego warci!

WIĘCEJ